Strony

wtorek, 11 września 2018

Rowerowy Eurotrip 2018 - Dzień 2 - Słoneczna Słowacja i Węgry - 15.07.2018

Mimo, iż w nocy jest dość ciepło to już sam poranek jest chłodny. Po wczorajszym dniu ciężko jest się nam zwlec z hamaków i dlatego w drogę ruszamy przed dziewiątą. Jedziemy na miasto trochę się pokręcić po centrum. Znaczy się tylko ja się kręcę bo Grzesia zwiedzanie miast nie interesuje i przeważnie czeka gdzieś na mnie w jakimś ustronnym miejscu ;)


Topoľčany to przeszło trzydziestotysięczne miasto w północnej części regionu Ponitrza. Nie ma tak wiele do zaoferowania turyście jak nieodległa Nitra, ale ja właśnie takie mniejsze miasteczka lubię :)

Niedzielny poranek wita nas zupełnymi pustakami w centrum. Tylko czasami ktoś gdzieś przemknie ukradkiem. Pogoda bardzo dopisuje i zdjęcia ma się rozumieć też wychodzą bardziej udane.

Objeżdżam rynek dookoła. Stoi tam okazały barokowy kościół Wniebowzięcia NMP.





Z Topoľčan do Nitry postanawiamy jechać po wschodniej stronie rzeki. Ruch powinien być tam znacznie mniejszy aniżeli na drodze krajowej, a i może coś ciekawego uda się trafić. I właśnie tak było. Już w pierwszej miejscowości(Solčany) jest klasycystyczny pałac wybudowany przez właścicieli okolicznych dóbr czyli włoski ród Odescalchi. Obecnie pałac opuszczony i coraz bardziej się sypie.





Jakby tak popatrzeć na mapę to wynika z niej, że w co drugiej okolicznej miejscowości znajduje się jakiś pałac lub dwór. My odwiedzamy ten w Oponicach. Obiekt zadbany ponieważ znajduje się tu hotel trochę wyższego standardu ;)
Za to fajnie, że można się tu pokręcić po parku przypałacowym. Obiekt reprezentuje styl renesansowy.





Docieramy do Nitry. Z racji tego iż byłem tu całkiem nie dawno nie ma sensu zwiedzać ponownie i opisywać tego miasta. Jeżeli jednak ktoś jest zainteresowany znajdzie coś na ten temat pod tym LINKIEM.

Jednak mimo wszystko decyduję się zatrzymać w parku i wypuścić drona by wykonać kilka ujęć miasta z zupełnie innej perspektywy. Robi wrażenie !





No i git, jedziemy dalej na południe. Staramy się w dalszym ciągu kontynuować podróż bardziej podrzędnymi drogami, tak by natężenie ruchu było mniejsze. W sumie odcinek drogi do miasta
Šurany,  niewiele miał do zaoferowania. Jedziemy dość szybko robiąc tylko stosowne przerwy by się napić zimnego browarka...



Wcześniej wspomniane przeze mnie Šurany to niespełna dziesięciotysięczne miasteczko. W zasadzie niewiele tu ciekawych obiektów. Przede wszystkim swą sylwetką zwraca uwagę XVII wieczny kościół.




W dużym markecie robimy konkretne zakupy, z których większość konsumujemy w pobliskim parku. Zostawiam Grzesia i jadę trochę pokręcić się po mieście.

Udaje mi się dotrzeć pod synagogę i tyle było w sumie zwiedzania....




Wracam do Grześka. Ten siedzi na ławce i pije kolejne piwo. Obok kilkoro chłopaków, których cera wskazuje romskie pochodzenie. Próbują zamienić z nami kilka zdań. Nie są jakoś upierdliwi. Jeden z nich przed chwilą rozwalił sobie kolano. Widząc mój zaciekawiony wzrok mówi po polsku "przed chwilą się wypier......." :) Nie zdziwiłbym się gdyby tego wyrażenia nauczyli się od Grzesia gdy ja kręciłem się po mieście ;p

No cóż pora jechać dalej. Przejeżdżamy przez Nove Zamky bez postoju. Kierujemy się dalej już główną trasą ku leżącemu na granicy z Węgrami Komarnie. Do leżącej nad Dunajem dawnej twierdzy docieramy o 14tej.




Tutaj trzeba obowiązkowo pozwiedzać ścisłe centrum. Wielu turystów jest zainteresowanych znajdującymi się w mieście fortyfikacjami ja jednak wolę zabudowę centrum. Byłem tu niedawno, ale wówczas była jakaś impreza i nie byłem w stanie dostać się z rowerem na rynek tak wielki był wówczas tłum. Teraz jest inaczej i przyznam szczerze, że nie spodziewałem się iż Komarno jest takie ładne !

Komarno po słowackiej stronie jak i Komarom po węgierskiej w przeszłości były jednym miastem. W wyniku wytyczenia granicy państwowej na Dunaju w 1919 roku zostało ono podzielone na dwie części. Węgrzy dostali ochłapy, a Słowacy historyczne centrum miasta gdzie obecnie mieszka przeszło 35 tyś. ludzi. Ponoć 60% z nich to i tak Węgrzy.

Miasto od zarania dziejów było swoistą twierdzą, która miała za zadanie powstrzymywać ataki najeźdźców ze wschodu. Pierwsze obiekty forteczne powstały tu już w latach 1546-1557. W kolejnym stuleciu twierdza została powiększona. Kolejna rozbudowa przypada na okres wojen napoleońskich.

Obecnie forty przechodzą rewitalizację bo ponoć zostały podjęte starania o wpisanie obiektów na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Trochę dziś wieje, ale decyduję się na wypuszczenie drona. Stara twierdza z lotu ptaka wygląda okazale. Dodatkowego smaczku zdjęciom nadaje wpadający w tym miejscu Wag do Dunaju. Obie rzeki mają inny kolor wody i przez pewien odcinek płyną jakby oddzielnie co fajnie wygląda do momentu aż się ich wody wymieszają.







Jednak zanim dotarliśmy do starej twierdzy oglądamy starówkę. Naprawdę jest co oglądać. Znajduje się tu bardzo wiele ciekawych obiektów. Główny plac miasta(nam. Gen. Klapku) jest otoczone wieloma zadbanymi kamienicami, a jego centralny obiekt stanowi neorenesansowy ratusz.





Na dziedzińcu naddunajskiego muzeum stoi pomnik najbardziej znanej osoby wywodzącej się z tego miasta - Móra Jókaia, węgierskiego pisarza oraz parlamentarzysty.



Warto podejść na Dziedziniec Europy (Nádvorie Európy). Jest to wyjątkowe dzieło architektoniczne reprezentujące zabytkową architekturę, charakterystyczną dla różnych obszarów Europy.

Na środku placu wybudowano kopię studni, która do 1878 r. znajdowała się przed ratuszem na Rynku Głównym.







By przekroczyć granicę musimy przejechać mostem Elżbiety przerzuconym nad Dunajem. Na nabrzeżu pamiątkowe foty i jedziemy na węgierską stronę. Tam tylko kilka fotek lecimy dalej krajową jedynką.






Kilka kilometrów dalej odbijamy na południe. Początkowo myślałem o odwiedzinach miasta Tatabánya jednak ostatecznie postanowiliśmy jechać zadupiami. I tak trafiliśmy do miejscowości Kocs czyli do "ojczyzny" wozów. Mejscowi kołodzieje i kowale wymyślili i zaczęli wyrabiać 'kocsi czyli lekki powóz.
Kocs to malutka wieś, zamieszkała przez zaledwie 3 tyś. osób, którzy są bardzo dumni z długiej historii swej miejscowości.
Raz w roku odbywa się tu tradycyjna impreza gdzie głównym wydarzeniem są wyścigi w pchaniu lekkich wozów. Tak się jakoś złożyło, że na tą imprezę właśnie trafiliśmy !

Zadaniem zawodników jest przepchnięcie po pagórkowatej drodze powozu od skraju miejscowości do znajdującego się w centrum Domu Wiejskiego.






Przy znaku z nazwą miejscowości robimy sobie jaja bo nazwa z czymś nam się kojarzy ;)



Dalsza trasa staje się trochę mniej przyjemna ponieważ przychodzi nam pokonywać wredne pagóry. Najpierw przedzieramy się przez Góry Vértes, które co prawda wysokością nie grzeszą, ale zupełnie inaczej to wygląda gdy podjeżdżasz na 400 m n.p.m. w wysokości zaledwie 100...




Chcąc nadgonić trochę dystansu staramy się zbyt często nie zatrzymywać. Chcemy w dniu dzisiejszy dotrzeć w okolice miasta Velence, a to oznacza jeszcze jeden podjazd. Ale udaje się osiągnąć założony cel. Jadąc wzdłuż jeziora Valencei-to szukamy odpowiedniej miejscówki na spędzenie najbliższej nocy. Z tym jest spory problem ponieważ nad jeziorem trwa właśnie jakaś hiper ogromna impreza. Dosłownie jak okiem sięgnąć porozstawiane namioty, a w koło setki porozstawianych namiotów, a śmieci walają się dosłownie wszędzie ! Uciekamy możliwie najdalej na zachód w okolicę arboretum na wzniesieniu Meszeg-hegy. Przy głównym wejściu do parku stoi fajna wiata i jest parking na kilkadziesiąt rowerów. Najważniejsze jednak to odpowiedni rozstaw drzew gdzie możemy rozwiesić hamaki !

Oczywiście jak to mam w zwyczaju podczas kolacji wyciągam notes gdzie staram się zrelacjonować mijający właśnie dzień. Później te notatki posłużą mi jako ściąga podczas pisania niniejszej relacji ;)



No i na koniec link do galerii:

https://photos.app.goo.gl/Uzud1L1dzEmc3ZjE7


cdn...

Link do kolejnej części wyprawy: ==>LINK<==

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz