Strony

piątek, 14 grudnia 2018

Mała Fatra - 03/04.11.2018

W końcu przychodzi pora na mój debiut w Małej Fatrze. Co prawda wielokrotnie gdzieś w okolicy przejeżdżałem rowerem jednak pieszo w tym paśmie górskim jeszcze mnie nie widzieli ;)


Naszą bazą wypadową będzie Ružomberok gdzie meldujemy się późnym wieczorem w pensjonacie Laverna. Obiekt zlokalizowany w samym centrum miasta. Na dole knajpa czynna do drugiej w nocy. Piwo w cenie 1,2 euro, więc tragedii nie ma. Skorzystaliśmy, ale tylko po jednym piwku.





O poranku dnia następnego pogoda nie rozpieszcza. Jest szaro i buro. Musimy podjechać dość spory kawałek drogi bo blisko 50 kilometrów do do przysiółku Terchovej - Štefanová. Pierwotnie był trochę inny plan jednak za moją namową nastąpiła korekta ;)

Ruszamy z głównego parkingu w Štefanovej. Widać że pogoda powoli się poprawia. W dali widoczny charakterystyczny szczyt Wielki Rozsutec( Veľký Rozsutec).


Początek szlaku zielonego na przełęcz jest dość trudny i to nie ze względu na to iż jest dość stromo tylko dlatego, że jest tam teraz bardzo ślisko ! Po ostatnich opadach deszczu zrobiło się błoto które dość skutecznie utrudnia wędrowcom wspinaczkę, a i większość z nich pewnie dziś zaliczy przysłowiową glebę ;)





Na przełęczy decyduję się, że zdobędę Wielkiego Rozsudca, a pozostałą część ekipy dogonię możliwie szybko.



Ogólnie przyjęło się, że Wielki Rozsutec jest najpiękniejszym słowackim szczytem zaraz po Krywaniu. I mimo iż wcale nie jest najwyższym szczytem w Małej Fatrze to właśnie on jest symbolem tego pasma. Szczyt ten obok swojego mniejszego brata całkowicie odbiega budową oraz wyglądem od reszty pasma. Bardziej przypomina tatrzańskie szczyty.



Z przełęczy Medziholie tabliczki szlakowskazów mówią, że jest 1,5 godziny po czerwonym szlaku na szczyt. Myślę, że uda mi się trochę skrócić ten czas.....

Początek również jest dość śliski, ale po pokonaniu pierwszych drabinek szlak staje się kamienisty i mimo iż robi się już naprawdę stromo to zdobywanie kolejnych metrów wysokości przychodzi mi o wiele łatwiej :)



Do góry podąża bardzo wielu turystów. Czasami muszę chwilę odczekać na swoją kolej do łańcuchów, których jest coraz więcej.




Najważniejsze jednak, że robi się naprawdę ładna pogoda, a przy takiej temperaturze można chodzić na krótko. Przypominam, że mamy początek listopada i kilkanaście stopni ciepła na takiej wysokości to jednak coś !



Widoki z podejścia są nieziemskie. I choć widoczność nie powala to jest co podziwiać. Dlatego co kilka kroków zatrzymuję się zrobić zdjęcie.





Na szczyt docieram po zaledwie 40 minutach wspinaczki. Kilka zdjęć ze szczytu...






... i szybki odwrót bo na szczycie przybywa turystów w zastraszającym tempie. Nawet na zdjęcie przy krzyżu musiałem swoje odstać w kolejce ;)

Podczas zejścia pogoda niezmienna, a nawet przejrzystość się poprawia bo teraz można dojrzeć i Tatry.


Na zejściu również cykam foty.....




W sumie tam i z powrotem zajęło mi 1 godz. 35 minut. Teraz z przełęczy muszę wspiąć się na kolejny szczyt. Tym razem na Stoha. Wysokość niemal identyczna z Rozsutcem, ale szlak jest zupełnie inny. Dość stromy i bardzo błotnisty jednak szczyt osiągam bardzo szybko. Widoki niczego sobie, a już nisko wiszące słońce daje dość ciepłe barwy.




Przez cały czas mam kontakt sms z Kubą, który informuje mnie gdzie się aktualnie znajduje ekipa i wiem, że spokojnie ich dogonię przed końcem dzisiejszej wycieczki. Kilka fotek i schodzę....



Ze Stoha jest bardzo przyjemne zejście, a w zasadzie to byłoby gdyby nie w dolnej części szlaku to masakrycznie śliskie błoto. Oj jestem pewien, że bardzo wiele osób tu dzisiaj szorowało tyłkiem ;)


Z przełęczy pod Stohem najmniej wymagający odcinek dzisiejszej trasy na Poludňový grúň. Gdzieś tam w dole widoczne jest już schronisko na Gruni.




Docieram na Poludňový grúň. Tam udaje się złapać znajomych i niemal od razu rozpoczynamy zejście do schroniska. To niespełna 1,5 kilometra, ale blisko 500 metrów w dół ! Zejście po stoku narciarskim było istną rzeźnią ! Co chwila było słychać jak ktoś zjeżdża na tyłku. Ja jednak unikam jakimś sposobem upadku i dość szybko docieram do schroniska. Zanim dotrze reszta ekipy wchłaniam dwa piwa ;p





W chacie siedzimy bardzo długo. Zupa gulaszowa smakuje wybornie. Natomiast smażony ser już niekoniecznie. Na piwo wydałem wszystkie drobne pieniądze ;)

Po 19 opuszczamy schronisko. Jeszcze tylko kilka nocnych zdjęć i długa na dół do pozostawionego na parkingu w Stefanovej samochodu.


Był jeszcze ambitny plan by wieczorem wyskoczyć na miasto, ale nikomu nawet nie chciało się zejść do knajpy na dole ;P

Na niedzielę musimy sobie coś wymyślić. Jako, że jesteśmy na Słowacji to stosujemy klasyczny plan czyli sobota wycieczka w góry, niedziela zwiedzanie zamku.

Tym razem za swój cel obieramy Strečno i tamtejsze pozostałości zamku. Od 1995 roku będące w ciągłej rekonstrukcji.


Zamek Strečno powstał prawdopodobnie z pierwszej polowie XIV wieku. Na przestrzeni wieków przebudowywany i powiększany. Często zmieniali się jego właściciele. W 1672 roku w czasie Powstania Thökölyego na zamku schronili się przeciwnicy dominacji Habsburgów na Węgrzech. Po klęsce tej rebelii cesarz Leopold I Habsburg nakazał zniszczenie twierdzy. Od tamtej pory obiekt popadał w coraz większą ruinę. Dopiero pod koniec XX wieku rozpoczęto tu na większą skalę prace rekonstrukcyjne.

Wstęp normalnie kosztuje 5 euro jednak ze względu na to iż część obiektu jest obecnie nie dostępna cena jest niższa, ale już nie pamiętam konkretnie ile ;)




Trasa zwiedzania nie jest zbyt długa. W sumie i ekspozycja należy też do tych bardziej ubogich. Tradycyjnie zaczyna się od najdawniejszych dziejów związanych z okolicą. Na ekspozycji można zobaczyć np. szczątki mamuta.



Następnie kilka pomieszczeń z przedmiotami codziennego użytku i to w sumie tyle z tego co można obejrzeć.




Jak dla mnie najciekawszą dzisiejszą atrakcją był taras widokowy na zrekonstruowanej wieży zamkowej. Widoki przy tak genialnej pogodzie(szkoda, że wczoraj takiej nie mieliśmy) są świetne! Znajdujący się przeszło sto metrów niżej Wag robi wrażenie. Szkoda tylko, że przewodniczka tak szybko nas z tej wieży pogoniła :/






Jeszcze na koniec postanawiam wypuścić drona na spacer. Udaję się na drugą stronę rzeki w tym celu i niestety nie zdążyłem bo dostaję wiadomość, że wszyscy są już w samochodzie. Niepotrzebnie biegłem jak wariat bo i tak tuż obok zatrzymaliśmy się w całkiem fajnej restauracji ;)





No i na tym skończył się nasz czas, którym dysponujemy. Teraz trzeba pokonać spory dystans do domów. Debiut w M.F. uważam za udany. Nawet pogoda postanowiła dopisać mimo iż u nas w Polsce była nieszczególna. Jak to mówią "apetyt rośnie w miarę jedzenia", więc nie był to mój ostatni raz w tym paśmie górskim ;)

Galeria:

https://photos.app.goo.gl/PmvqQbh2tzJv5Jk87

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz